Witam
nocną porą!
Dzisiaj
będzie z innej beczki. O książkach. I o filmach. A właściwie o
jednej konkretnej książce i o jednym konkretnym filmie. Tytuł obu
to „Gwiazd naszych wina”. „Hm... dziwny tytuł” - pomyślałam
przy pierwszym spotkaniu z książką (bo forma papierowa pojawiła
się pierwsza w moim życiu – ponad pół roku temu).
Dosyć
sceptycznie nastawiona (John Green – cóż to za pisarz?! A tytuł?)
rozpoczęłam lekturę. Choć nie od razu. Gwiazdy na jakiś czas
zostały odstawione na półkę - w tym czasie czytałam osławioną
trylogię o Panu Grey'u. I tak na marginesie … Owszem – dwie
pierwsze części mnie wciągnęły. Nawet bardzo (choć podobno
wstyd się do tego przyznawać), ale trzecia bardzo mnie zawiodła.
Do dzisiaj jej nie skończyłam, ale mam zamiar jeszcze do niej
wrócić. Ale dosyć o Szarym - wracam do powieści Greena.
Bohaterami powieści są nastolatkowie chorujący na nowotwory.
Tematyka być może jest przygnębiająca, ale sposób, w jaki autor
przedstawia losy Hazel i Augustusa (to główne postacie) powoduje
nie tylko łzy, ale również śmiech. Komizm słowny – stosowany
prawie na każdym kroku (w filmie mam wrażenie, że jest nawet
mocniej akcentowany) zapewnia dużą dawkę humoru, natomiast
historia opowiedziana w książce – ogromną dawkę wzruszenia. To
połączenie pozwala czytelnikowi oswoić chorobę (choć z pewnością
tylko do pewnego stopnia). Autor ukazuje rówieśnicze relacje
nastolatków (motyw choroby osadzony na historii miłosnej, grupa
wsparcia), a także nastolatków z rodzicami w konfrontacji z chorobą
(„Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż
umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie
dziecka, które na tego raka umiera”).
Nie
do końca jestem przekonana co do zakończenia (uwaga SPOILER –
choć postaram się nie ujawnić do końca treści) i nie chodzi
tutaj o sam fakt śmierci, ale o emocje, które towarzyszą
najbliższym, kiedy odchodzi bliska osoba, a właściwie o ich brak –
jak to jest w przypadku „Gwiazd naszych wina”. Dla mnie
przynajmniej było to dziwne - za mało rozpaczy. Być może to brzmi
śmiesznie – nie jestem jakąś masochistką, ale wydaje mi się,
że nie tak reaguje człowiek po stracie, albo w obliczu straty
ukochanej osoby.
Tak
czy inaczej książkę oceniam bardzo wysoko (jest naprawdę OKAY ;)
), przeczytałam ją w jedną noc, nie położyłam się spać póki
nie skończyłam – po prostu nie dało się jej odstawić nie
poznawczy zakończenia. Zapewne wrócę jeszcze do niej nie raz, choć
nie lubię czytać/oglądać czegokolwiek dwa razy. Oczywiście mam
swój egzemplarz książki, który otrzymałam w prezencie od mojej
siostrzenicy Patrycji (to właśnie Pati mi ją poleciła), a także
mam oryginalną angielską wersję z okładką z chmurkami (musiałam
ją mieć, to naprawdę fantastyczna powieść! - czy to fanatyzm?!!!
;) ).
A
teraz kilka słów o filmie. Byłam w kinie w ostatni piątek.
Słyszałam bardzo dobre opinie na temat ekranizacji „Gwiazd
naszych wina”, dlatego tez entuzjastycznie podeszłam do tego
wydarzenia. I owszem – film był świetny, ciekawie zrobiony, ale
niestety w konfrontacji z książką wyszedł gorzej (jak to prawie
zawsze bywa z ekranizacjami). Być może gdybym nie czytała
wcześniej książki, byłabym bardziej zachwycona, a czuję lekki
niedosyt, spowodowany prawdopodobnie tym, że wiele motywów zostało
pominiętych, co jest raczej normalne – jednak działające na
niekorzyść filmu. Zakończenie filmowe trochę lepiej wypadło,
bardziej podkreślono emocje, rozpacz, czego brakowało mi w książce
(o czym pisałam wyżej).
Aktor,
grający Augustusa Watersa jest niezwykle uroczy, wiecznie
uśmiechnięty i przede wszystkim ten uśmiech jest mega szczery :)
Nie trzeba widzieć ust, żeby wiedzieć, że się uśmiecha, bo
widać to w jego oczach (cudowne!).
Gorąco
polecam i książkę, i film. Jednak jeśli zamierzacie i obejrzeć,
i przeczytać „Gwiazd naszych wina” to sugeruję zacząć od
filmu, aby w pełni się z niego cieszyć. Choć jest też druga
strona medalu – czytając książkę wcześniej, niektóre sceny w
ekranizacji są bardziej zrozumiałe (z powodu pominiętych
fragmentów).
A
jeśli mowa o literaturze to na koniec pokażę bardzo prostą
zakładkę do książki, którą robiłam dawno temu.
ZAKŁADKA
DO KSIĄŻKI