poniedziałek, 14 lipca 2014

Gwiazd naszych wina

Witam nocną porą!

Dzisiaj będzie z innej beczki. O książkach. I o filmach. A właściwie o jednej konkretnej książce i o jednym konkretnym filmie. Tytuł obu to „Gwiazd naszych wina”. „Hm... dziwny tytuł” - pomyślałam przy pierwszym spotkaniu z książką (bo forma papierowa pojawiła się pierwsza w moim życiu – ponad pół roku temu).
Dosyć sceptycznie nastawiona (John Green – cóż to za pisarz?! A tytuł?) rozpoczęłam lekturę. Choć nie od razu. Gwiazdy na jakiś czas zostały odstawione na półkę - w tym czasie czytałam osławioną trylogię o Panu Grey'u. I tak na marginesie … Owszem – dwie pierwsze części mnie wciągnęły. Nawet bardzo (choć podobno wstyd się do tego przyznawać), ale trzecia bardzo mnie zawiodła. Do dzisiaj jej nie skończyłam, ale mam zamiar jeszcze do niej wrócić. Ale dosyć o Szarym - wracam do powieści Greena. Bohaterami powieści są nastolatkowie chorujący na nowotwory. Tematyka być może jest przygnębiająca, ale sposób, w jaki autor przedstawia losy Hazel i Augustusa (to główne postacie) powoduje nie tylko łzy, ale również śmiech. Komizm słowny – stosowany prawie na każdym kroku (w filmie mam wrażenie, że jest nawet mocniej akcentowany) zapewnia dużą dawkę humoru, natomiast historia opowiedziana w książce – ogromną dawkę wzruszenia. To połączenie pozwala czytelnikowi oswoić chorobę (choć z pewnością tylko do pewnego stopnia). Autor ukazuje rówieśnicze relacje nastolatków (motyw choroby osadzony na historii miłosnej, grupa wsparcia), a także nastolatków z rodzicami w konfrontacji z chorobą („Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera”).
Nie do końca jestem przekonana co do zakończenia (uwaga SPOILER – choć postaram się nie ujawnić do końca treści) i nie chodzi tutaj o sam fakt śmierci, ale o emocje, które towarzyszą najbliższym, kiedy odchodzi bliska osoba, a właściwie o ich brak – jak to jest w przypadku „Gwiazd naszych wina”. Dla mnie przynajmniej było to dziwne - za mało rozpaczy. Być może to brzmi śmiesznie – nie jestem jakąś masochistką, ale wydaje mi się, że nie tak reaguje człowiek po stracie, albo w obliczu straty ukochanej osoby.
Tak czy inaczej książkę oceniam bardzo wysoko (jest naprawdę OKAY ;) ), przeczytałam ją w jedną noc, nie położyłam się spać póki nie skończyłam – po prostu nie dało się jej odstawić nie poznawczy zakończenia. Zapewne wrócę jeszcze do niej nie raz, choć nie lubię czytać/oglądać czegokolwiek dwa razy. Oczywiście mam swój egzemplarz książki, który otrzymałam w prezencie od mojej siostrzenicy Patrycji (to właśnie Pati mi ją poleciła), a także mam oryginalną angielską wersję z okładką z chmurkami (musiałam ją mieć, to naprawdę fantastyczna powieść! - czy to fanatyzm?!!! ;) ).

A teraz kilka słów o filmie. Byłam w kinie w ostatni piątek. Słyszałam bardzo dobre opinie na temat ekranizacji „Gwiazd naszych wina”, dlatego tez entuzjastycznie podeszłam do tego wydarzenia. I owszem – film był świetny, ciekawie zrobiony, ale niestety w konfrontacji z książką wyszedł gorzej (jak to prawie zawsze bywa z ekranizacjami). Być może gdybym nie czytała wcześniej książki, byłabym bardziej zachwycona, a czuję lekki niedosyt, spowodowany prawdopodobnie tym, że wiele motywów zostało pominiętych, co jest raczej normalne – jednak działające na niekorzyść filmu. Zakończenie filmowe trochę lepiej wypadło, bardziej podkreślono emocje, rozpacz, czego brakowało mi w książce (o czym pisałam wyżej).

Aktor, grający Augustusa Watersa jest niezwykle uroczy, wiecznie uśmiechnięty i przede wszystkim ten uśmiech jest mega szczery :) Nie trzeba widzieć ust, żeby wiedzieć, że się uśmiecha, bo widać to w jego oczach (cudowne!).

Gorąco polecam i książkę, i film. Jednak jeśli zamierzacie i obejrzeć, i przeczytać „Gwiazd naszych wina” to sugeruję zacząć od filmu, aby w pełni się z niego cieszyć. Choć jest też druga strona medalu – czytając książkę wcześniej, niektóre sceny w ekranizacji są bardziej zrozumiałe (z powodu pominiętych fragmentów).


A jeśli mowa o literaturze to na koniec pokażę bardzo prostą zakładkę do książki, którą robiłam dawno temu.


ZAKŁADKA DO KSIĄŻKI



czwartek, 10 lipca 2014

Komunijna księga

czyli zaległość, o której wcześniej pisałam.
Ale wiecie co? Właśnie odkryłam jeszcze bardziej zaległą pracę – wielkanocną! :) Ale może pokażę ją za rok na święta ;)

Ostatnio jakoś mi nie po drodze z aparatem, wiele prac wychodzi ode mnie bez uwiecznienia na zdjęciu. Po prostu robienie zdjęć kartkom nie jest moim ulubionym zajęciem i ostatnio odpuszczam sobie tę część mojej radosnej twórczości. Zwłaszcza wtedy, kiedy mam do zrobienia wiele prac w krótkim czasie i nie ma czasu na rozkładanie się z aparatem (zwłaszcza, gdy blisko jest Mikołaj i tylko czeka, żeby coś zmajstrować).

Poniższa kartka ma formę księgi. Taki typ kartki robiłam dotąd tylko dwa razy. Jest dosyć pracochłonna, ale chyba także efektowna, co wynagradza trud w nią włożony.

Zapraszam do obejrzenia...


Komunijna kartka księga 








Wiem, wiem... Zdjęcia robione w nocy pozostawiają wiele do życzenia, ale tylko wtedy mam czas, żeby je robić, gdyż zazwyczaj pracuję w nocy, a kartka kolejnego dnia idzie w świat...

Nie wiem czy zauważyliście małe zmiany na moim blogu (dokonane już jakiś czas temu). Sama zrobiłam sobie logo – dosyć proste, ale ja prostotę lubię (z resztą nie jestem zbyt biegła w programach graficznych, ale powoli wtajemniczam się w różne funkcje Gimpa).

piątek, 4 lipca 2014

Jestem :)

W końcu, po dosyć długiej przerwie...

Na moją nieobecność złożyło się kilka czynników, głównym był utrudniony dostęp do komputera i co za tym idzie - Internetu. Staruszek laptop zaniemógł :) Nowy sprzęt jest już w moich rękach, więc mam nadzieję, że wszystko powróci do normy – moje blogowanie również.

Choć przyznam, że przez ten czas różne myśli chodziły mi po głowie, m.in. o zamknięciu bloga, o spakowaniu wszystkich „przydasi” i odstawieniu ich w kąt na czas bliżej nieokreślony (czy Was również czasem męczy bałagan związany ze scrapowaniem, kartkowaniem itp.?).

Ale gdy tylko zaczęłam przeglądać sklepy w poszukiwaniu nowych papierów i odkryłam jakie cudne kolekcje przez ten czas powstały, to po prostu porzuciłam te niedorzeczne myśli i znowu mam ochotę zasiąść przy stole z papierem, nożem do papieru i innymi narzędziami... 

Myślę, że każdy z nas ma w swoim życiu blogowym i scrapowym taki moment, że chciałby wszystko porzucić. Pewnie część spełnia swoje zamiary, ale myślę, że większość wychodzi obronną ręką z tego kryzysu twórczego :)


Przez czas mojej nieobecności na blogu powstało mnóstwo prac, część nie doczekała się zdjęć, ale kilka tak, więc dzisiaj pokażę zaległą kartkę – a nawet bardzo zaległą – z okazji Dnia Mamy (mam w zanadrzu jeszcze bardziej zaległą – komunijną ;)).



Kartka doniczka z okazji Dnia Matki